Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i szeptów czyniła się coraz większa pustka. Goście i conajprzedniejsi niknęli w oczach. Zniknął Naczelnik, zawieruszył się pan marszałek. Gospodarze chcieli zatrzymywać, bodaj do zastawionych stołów na chwilę jedną się przysunąć. Nie było sposobu.
Emilja nie mitrężyła. Wymknęła się do antykamery, kędy jej zwierzchni wisiał kubraczek.
Tu przecież czekała ją niespodziewana przeszkoda. Oto pod kubraczkiem kryla się drobna, skulona posłać w chabrowych muślinach.
— Panna Lucynka? — Co to panience?
Lucynka wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— I nawet się nie pożegnał, nawet słowa nie powiedział....
— Nie powiedział... ale powie jeszcze, panno Lucynko, powie, może od Naczelnika rozkaz otrzymał...
— Pan Naczelnik takiego niegrzecznego rozkazu by nie wydał.
— A nie godzi się na żołnierzyka wyrzekać...
— Na takie jeszcze powietrze poleciał a... człowiek tutaj musi, jakby najgorszy piecuch...
I oto „człowiek“ w chabrowym muślinie wybuchnął jeszcze mocniejszym płaczem.
Pani Zakrzewska nadbiegła z pomocą. Jęła córkę tulić a hrabiankę zatrzymywać. Kolasa będzie, odwozi właśnie Kociełłówny, wraca natychmiast a tu plucha, plucha okrutna.
Emilja nie zważała, okryła się kubraczkiem i pogrążyła w szalejącej śnieżycy.
Ledwie przecież kilkadziesiąt kroków uszła, już żałowała swej porywczości. Wokół ciemń przepastna, wichura kłębami śniegu smagająca, nigdzie światełka,