Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdyby nie nowa szarża i tym razem waląca się na kark Daszkowowi, i gdyby nie atak równoczesny kosynjerów, którzy od boku, z za domostw, wżarli się strasznemi brzytwami w nieszczęsną piechotę.
Daszków padł, podcięty kosą. Tarabany umilkły. Jeszcze kilka strzałów huknęło, jeszcze raz jeno zgiełk i łomot tępy, a dalej jeno uganianie się za uchodzącymi zbiegami.
W kilka chwil jęki rannych i konających zmieszały się z okrzykami radości, uwalnianych przez pana Godaczewskiego, więźniów na burmistrzówce i wylęgających zewsząd mieszczan jezioroskich.
Był atoli człek, który, miast się cieszyć z rozcięcia postronków, co mu boleśnie ciało rznęły, zerwał się, niby dzik raniony, i rzucił na opatrywanie krwawego żniwa.
Człekiem tym był Półnos. On to, pomny batów, któremi go, na znajomości i przebrania uczczenie, poczęstował podpułkownik Werculin, biegł szukać swego dręczyciela.
Półnos duchem obleciał pole bitewne. Każdemu rozbitemu czerepowi w wytrzeszczone ślepie zajrzał, każdego trupa opatrzył, żadnemu rannemu nie darował, całe Jeziorosy zbiegał, a Werculina nie znalazł.
Półnosa pasja rozsadzała. Ten i ów ze starszyzny go wołał, sama hrabianka go przyzywała, a on nic, jakby go zamroczyło. Nie czuł ani pręg krwawych na rękach, ani łaskotania, które mu z przyschniętych strupów szpilkami po plecach chodziło, jeno pędził z krańca na kraniec, z burmistrzówki do rannych i od rannych znów poległych rozpoznawać. I bodaj, że nie potrafiłby wykryć swego adwersarza, gdyby nie imć Onoszko, który nie tyle bolesny miał rankor do Werculina, ile