Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie supponuję. Toć i on kapitan, nie cudak żaden, żeby w taki czas po świecie się wałęsać.
— Tem prędzej go dosięgniemy.
— Ale ludziom dobrzeby pofolgować. Rozlezą się do cna, że w trzy dni ich nie zbierze.
— W pierwszej wsi wytchniemy. Co wasze powiadasz?
— Że po omacku trudno będzie, boć tu choć oko wykol, a właśnie, według mej kalkulacji, znajdujemy się akuratnie pod sadybą burłacką... z lewej być powinna.
— Jesteś waćpan pewien?
— Hm!... Pomnę, że o dobre stajanie, za krzyżem, droga boczna skręcała ku niej przez łąkę... Ale łatwiej djabła się domacać, niż krzyża wypatrzeć!... Niema co, chyba...
Tępy, zdławiony odgłos nierównych wystrzałów rozległ się w dali.
Hrabianka zdarła gwałtownie konia. Kolumna powstańców, jakby piorunem rażona, stanęła.
Strzały umilkły.
— Desztrung! — mruknął Półnos.
— Skąd? Z kim! Niepodobna! — uniósł się pan Kleczkowski. — Chyba, żeś pan zełgał i w Deguciach nie był...
— Jakto zełgał! Hola, jak pan śmiesz...
Półnos nie dokończył, bo tuż rwany trzask salwy karabinowej, a za nim strzały pojedyńcze ozwały się z tej samej strony.
— Formować plutony! — zakomenderowała donośnie hrabianka.
W kolumnie zgiełk się wszczął.
— Mości Buchowicz z kawalerją za mną! Pan Klecz-