Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Noc zapadła. Ogniska obozowe, smagane drobnemi kroplami zimnego dżdżu, skwierczały, przygasały. Rozgwar ścichł. Niekiedy jeszcze wyrwała się zwrotka swywolnej piosenki, niekiedy śmiech krótki, niefrasobliwy usiłował jej zawtórować, lecz wnet milkł, jakby wystraszony poszmerem, którym osieroceni żegnali swych najbliższych. A poszmer ten coraz żałośniejszym się stawał, coraz trwożliwszym, coraz rozlewniejszym.
Aż pod ogniskiem, przy którym gromadziła się starszyzna, wszczęło się poruszenie.
— W drogę! — zawołano przy ognisku.
— W drogę! — powtórzyły głosy.
Obozowisko zerwało się na równe nogi. Szczęk broni zmieszał się z tupotem kopyt końskich, zawodzeniem trąbek, nawoływaniami naczelników i gorączkowym rozgwarem.
Hrabianka dosiadła konia. Kary anglez wspiął się hardo i zarżał. Amarantowy sztandar błysnął krwawym odblaskiem i srebrem Pogoni skłonił się wolontarzom.
Giwi Lijtuway! — zawołała hrabianka.
Giwie grafianka! — odpowiedział tłum.
— W imię Boże! Naprzód! Na ludu wyzwolenie!
Amen! Amen!
Trąbki zagrały marsza, tarabany takt wybiły. Kilkunastu strzelców wyrwało z ognisk gorejące głownie i drogę niemi obramowało.
Pochód dźwignął się i jął zanurzać w ciemń. Przez chwilę jeszcze swem czarnem cielskiem obecność swą znaczył, jeszcze stałą się skrzył, jeszcze czerwonemi smugami światełek, idących z pochodni, kłaniał się obozowisku, aż pogrążył się i znikł za czarnemi garbami pól..