Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

aby boru bronił, aby dał się zdziesiątkować w miejscu swego poczęcia, aby miał zgasnąć, nie wznieciwszy pożogi, aby miał nie doczekać godziny wyzwolenia.
A tu wciąż wyglądanego znaku od grafa Cezarego nie było, a tu znów ani słychu.
Stąd wiadomość o rozprawie ze strażnikiem była ciosem dla hrabianki Emilji, bo niemal najgorszych przypuszczeń stwierdzeniem.
Więc już echa boru owsiejowskiego gruchnęły po okolicy, już zdradziły swą tajemnicę, już poniosły ją. Cezary na dziesiątego marca zaręczał wyprowadzenie swego oddziału w pole, na dziesiątego kazał gotować się do wymarszu. Tymczasem był już siedemnasty. Chmury dżdżem wiosennym bluzgają, lód na Dźwinie kruszeje, słabnie. Drogi kałużami pluszczą. Roztopy mogą, za byle cieplejszym podmuchem wiatru, odciąć Liksnę, skazać ją na odosobnienie, a garść ochotnych wydać na zagładę.
Położenie było groźne. Cały plan walił się w gruzy. Należało co tchu znaleźć ratunek, sposób dobycia się.
Temi szarpana udrękami, Emilja zajechała przed pałac liksnański, wracając ze zwykłej wycieczki do boru owsiejowskiego. Aliści tu powitała ją nowina, że graf Cezary z Juljuszem Grużewskim od godziny wyczekują na hrabiankę.
Emilja, bez mitręgi, podążyła ku przybyłym. Dziesiątkiem pytań powitała młodzieńców, dziesięć odebrała odpowiedzi mglistych, smutnych, bezdźwięcznych.
Nowiny były wciąż też same. Przygotowania trwają, kupią się oddziały, zewsząd ofiary płyną, jeno czynu niema. Wilno burzy się, Oszmiana, Rosienie, Upita, Wiłkomierz huczą, radzą i czekają... Ezechiel Staniewicz nie wrócił dotąd z Połągi... Musiał niechybnie do