Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mazyństwie swojem rad bąkał. Prawda, że przy karczmowaniu nauczył się lada wyrazu do serca nie brać, a conajwyżej podwójną kredką niestatecznych gości obliczał, aleć i w tem lubił obustronną miarę. Aż tu naraz, od rana do nocy, kiep za kpem jął walić w korpulentną postać imć Błażeja, krew szlachecką w nim burzyć, a i gorszych uchybień mu sporzyć.
Nadomiar, piątego dnia jarmarku, kiedy w gospodzie pod zamkiem ani izdebki wolnej nie było, zjechali oficerowie z Dyneburga. Pan Błażej w pierwszym impecie chciał brakiem miejsca się wymówić, tembardziej, że mu się nastręczyła nadewszystko obrzękła twarz i rude bokobrody majora Werculina. Ale tuż za Werculinem za skrzyły się buliony generalskie i pułkownickie epolety. Generał Schirman, z komendantem szkoły podchorążych, Helwichem, i kilku sztabowcami ukazali się oczom zafrasowanego imć Onoszki.
Ani myśli się wymówić.
Generał przecież stale gospodę pod zamkiem nawiedzał i nie raz ładny grosz dał zarobić, a co stary komendant, ten ci niemal dwa razy w tygodniu na swej siwej kobyle do pana Błażeja zajeżdżał. Nie sporo więc było dobrych gości odprawiać i zgoła niepolitycznie byłoby tak wielkich personatów nie przyjąć. Jeden major Werculin nie spodobał się panu Błażejowi, bo na kredyt pił, do chryi był zawsze gotów, a do płacenia nigdy. Lecz juści, w przytomności generała, należało i Werculina uhonorować.
Z tych racyj dla imć Onoszki nowy i nie mały kłopot wynikł, bo trzeba było co tchu własnych komnatek oficerom ustąpić, a samemu do komórek, na poddaszu, się wynieść.
Kuso było panu Błażejowi z dzieciakami i połowicą