Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyczekiwania na ciąg dalszy. I ta cisza, która wokół Marysi zapanowała, cudowny, zda się, na pulchrę krożańską wpływ wywarła. Nieśmiałość jej prysła, głosik pełnym uderzył dźwiękiem, brewki zwarły się, na znak pojęcia, wyraz za wyrazem szedł bez mitręgi, bez zająknienia. A jeżeli chwilami i teraz potknął się, zaciął na moment, to aby głębiej sięgnąć, aby silniej zabrzmieć.
Noc ponura, smutna, bo ani jednem mrugnięciem gwiazdy nie zdobna, ani wysrebrzonym rąbkiem chmur nie ukazująca obecności księżyca, otulała Lucyn. I w przepastnem, zachłannem jej objęciu nikły kontury uliczek, rozpływały się niewymyślne lin je domów i dworków, szczezła i tafla jeziora i czarne złomy ruin zamkowych.
Całun nocy już i ku czerwonym, migotliwym światełkom, znaczącym nieśmiało ślad czuwania ludzkiego, jął się skradać, bo światełka gasły, konały, poddawały się i ginęły w kirze. Nakoniec jedno tylko światełko zostało, lecz to, miast uledz, miast drganiem śmiertelnem zgon swój rychły zapowiedzieć, rozpaliło się, jaśniej spojrzało, dłuższemi smugami cienie przeszyło.
Lucyn spał, spał snem twardym, martwym snem. Pogrążył się, zapadł w pomrokę i trwał w niej, jak człowiek, którego całem szczęściem, jest bezruch, znieczulenie, odrętwienie. I Lucyn znów jedną więcej noc niebytu by przeżył, gdyby nie owo jedyne światełko. Ono było mu okiem, ono serca biciem, ono dokumentem, że tu, na wedecie dawnych kresów Rzeczpospolitej, nie wszystko jeszcze skamieniało, zastygło.
A światełko biło stąd, kędy mieniła się kolorami twarzyczka Marysi Raszanowiczówny, kędy opasły jej