Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zamek! — dokończyła energicznie panna Marysia.
Wejście rejenta udaremniło dalsze wyjaśnienie, czem Grużewskiego na niełada skazało mękę, bo, o ile doskonale pojął, iż Marysia w owem napieraniu się na zamek znalazła niechybną do rozmówienia się sposobność, o tyle wyobrażenia nie miał, o jakim zamku była mowa, a przecież wypadało wiedzieć coś, choćby dla nawiązania kwestji.
Z początku obiecywał sobie Juljusz, że przed podwieczorkiem znajdzie jeszcze moment na zamienienie dwóch słów z Marysią, lecz ta zaraz po obiedzie wysunęła się z komnaty i nie wracała.
Nadszedł nareszcie podwieczorek. Rejencina już miód wykładała do pszennych bułeczek a konfiturami częstowała; rejent, uporawszy się ze sprawą graniczną dominikanów posińskich, żwawiej krzepił się zieleniaczkiem a introdukcję zagajał do ulubionego tematu ze swych wiłkomierskich czasów, kędy rozgrywał się głośny na całą Rzeczpospolitą proces Kossakowskiego z Tyzenhauzem, proces, który sejmem w następstwie zatrząsł a srogich kłopotów Stanom obradującym przyczynił, — a Marysi wciąż nie było widać.
Grużewskiemu przyszło do głowy, iż Marysia właśnie u kogoś w owym zamku nań czekała. Więc się zmógł i postanowił, bądź co bądź, nieszczęsnego zamku się dopytać. Na ten koniec przerwał imć Raszanowiczowi historję małżeństwa Kossakowskiego z wdową po Tyzenhauzie i zagadnął:
— Daruj, panie rejencie, lecz ciekawym... Lucyna...
— Nie Lucyna jej było na imię, tylko Barbara.
— Rozumiem, lecz pytam o Lucyn, o tutejsze miasto...