Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bój się Boga, Maryś! a tobie co tutaj?
Maryś ani drgnęła. Rejent zajrzał od boku.
Twarzyczka rozogniona, oczka w nejtyczankę, stojącą pod dworkiem, wlepione, nosek czerwony a napęczniały.
— Może... może pani stryjenka? Co? — mruknął pan Piotr, odciągając dziewczynę od dymnika.
Marysia oczy spuściła i główką potrząsnęła.
— Widzisz! A ja tu szukam! Choćbyś się ozwała. Co tam, faramuszki jakieś! pewnie niema czego! No, no otrząśnij mi się. Musisz niejedno pani stryjence dopomóc; gościa mamy — i nielada, magnacika... wypadnie sprezentować się przystojnie... klijent taki, że...
— Że... że... o, Jezu, proszę stryjcia!...
— Co tobie? na Boga! Dziewczyno, zmiłuj się!
— Marysia uchwyciła rejenta za szyję.
— To aby tak... z wielkiej, z wielkiej uciechy...
— Hę? Co powiadasz?
— No, że... że przyjechał nareszcie.
— Kto? Dokąd?
— Przecież... Juliś, Grużewski!
Rejentowi czub się zjeżył.
— Juliś, powiadasz, Grużewski? Hę? A waćpanna skąd go? a waćpanna kiedy? a toż co?!...
Marysia, miast się zawstydzić, główkę wtył odrzuciła z przekonaniem:
— Uch, proszę stryjcia, toć jeszcze w Krożach, u benedyktynek, dwa razy mi zaprzysiągł!
Imć Raszanowicz osłupiał, lecz, nim na słowo się zdobył, ugiął się pod ciężarem ręki, która mu na ramieniu spoczęła.
— Pietruleczku, prosiłam do gościa iść...
— Idę, kochanie, jeno Maryś właśnie...