Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja, pułkowniku? — Hu-hu! Gdybym je znał, ma foi, nie pokutowałbym tu tyle miesięcy! Żart na stronę, proszę tędy i na prawo. Za drugą salą jest galerja, a w głębi niej warta poczciwych cerberów.
— Dziękuję szmbelanowi. Chociaż wypadałoby mi pożegnać kapitanowę.
— Zdaje mi się, że damy już udały się do swoich sypialni. Gendre rozmawia z Essakowem, niechybny znak. Ale naturalnie do pana nie mogą stosować klauzuli!
Bem skłonił się zimno Fanshawe’owi i skierował ku wyjściu.
Dwaj żołnierze atoli, trzymający wartę, miast nadchodzącego pułkownika uhonorować sprezentowaniem broni, skrzyżowali przed nim bagnety.
— Niema przechodu! — mruknął starszy z żołnierzy.
Bem w lot się pomiarkował.
— Kto tu dowodzi?
— Niema przechodu — rozkaz!
— Gdzie twój oficer!?
— Tam, gdzie się należy!
— Wołaj go do kroćset!
Żołnierze mocniej się zwarli. Lecz obocześnie za ich plecami łysnęła blacha oficerskiej czapy.
— Co to — kto!? — ozwał się młody, energiczny głos.
— Pan tu dowodzisz posterunkiem?
— Tak jest! — odrzekł barczysty oficer, wysuwając się z lekkim ukłonem przed szyldwachów.
— Jestem Bem!
— Porucznik Silnicki, do usług.
— Rozkaż więc nadewszystko swoim żołnierzom, aby mi wyjścia nie bronili...
— Bardzo żałuję, panie pułkowniku, lecz wyraźne polecenie...
— Słusznie — jeno nie do mnie się stosuje...
— Żadnych niemam prawa czynić wyjątków!
— Co mi tu, porucznik! Bierzesz mnie za aresztowanego!? Melduj mnie do komendanta!
— Komendanta niema.
— Więc któż tu sprawuje jurysdykcję!?