Strona:Wacław Filochowski - Przez kraj duchów i zwierząt.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
IV.
KILKA SŁÓW O KLIMACIE I O MAGII LECZNICZEJ.




Kraj nasz ma dziwny zaprawdę klimat. Dość wybrać się dokądkolwiek na odpoczynek lub na kurację, by zaraz, nazajutrz, a może tego samego dnia zaczęło lać. I to akurat lać tyle właśnie czasu, wieleś sobie przeznaczył na wakacje w jakimkolwiek miesiącu lata, wiosny lub tak zwanej polskiej jesieni. Naturalnie, że po powrocie do miasta musisz z buntem w duszy wysłuchać różnych smakowitych plotek na temat pogody.

— Ktoś mi mówił — oznajmi naprzykład przyjaciel albo krewny — ktoś mi wspominał, że nad morzem zaczęły się kryształowe dni. Czemu to ja, głupiec skończony, urlop swój zmarnowałem w Zakopanem! Od rana do nocy i od nocy do rana deszcz, deszcz bez końca.

Strzeżcie się jednak próżnych żalów! Bolesne doświadczenie uczy, że wycieczka do tych właśnie połaci kraju, gdzie rzekomo świecić ma słońce, zgotowałaby wam zawód bolesny: w dniu waszego przyjazdu napewno zaczną się deszcze, które nie rychlej się skończą, aż ostatecznie zgnębieni i kwaśni, zrezygnujecie z marzeń o pogodzie i z dalszego ciągu wywczasów.

Do takich mniej więcej wniosków dochodzę w trzecim dniu swego ciechocińskiego okresu wędrówki. Deszcz pada niemal bez przerwy, ziąb iście jesienny febrycznie stuka zębami, park zieje malarją a ludzie złością. Na dość zaniedbanym stawie sklerotyczny łabędź, umęczony dobrocią kuracjuszek, które litosier-