gry, który z taką wzruszającą cierpliwością, już w obliczu śmierci, trwał w swojej roli, natrafiłem na zawieszony pod przymkniętemi powiekami, przytomny jeszcze wzrok. Co było w tem ukośnem spojrzeniu — żal, iż zabawa się kończy, świadomość przegranej, czy też rozpacz z powodu upadku Ireny, tej abstrakcji, zastępującej samotnikowi świat rodzinny — przez dwa prawie lata? Pocóż jednak Tobczewski ostatkiem sił kreślił popierający moją tezę list?
Otóż mam rozwiązanie! W gasnących oczach tliła się iskierka zadowolenia, wargi poruszyły się bezgłośnie.
Jeszcze niżej się schylam. Może usłyszę wskazówkę, jak i gdzie należy szukać skarbu?
— Miałeś słuszność — owiał mię ledwo dosłyszalny szept. — Irena... Małżeństwo, dobrze...
Już mam zawołać „prędzej, mów, gdzie szukać, bo ledwo zamkniesz oczy, a gwardja twoja dom ten splądruje, piwnice i plac przekopie, podłogi pozrywa”!
Nastąpił finał zabawy. W grze naszej umierający manjak posiadania ostatnią wygrał kartę.
—Dobrze — zaszemrał szept. — Ale Irenę...Wydziedziczam...
Zwarły się ciężkie powieki, a na twarz padł żółty cień.
Pod palcami memi, w przegubie ręki starca, tam, gdzie się szuka ostatnich sygnałów życia, w tej chwili spokojnie już było i cicho.
Wtedy to właśnie przyśniła mi się jakaś szalona, pełna przygód i niespodzianek podróż. Podróż po mało znanych, egzotycznych krainach, jako zapłata za poniesioną w grze klęskę.
O, Ireno, cicha gołębico, więziona na pokucie