Strona:Wacław Filochowski - Czarci młyn.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzała przytomniej. Przetarła oczy i podeszła do rozsuniętych szklanych ścian Gontyny.
Nad światem roztoczył już swe złote skrzydła Boży Dzień. Od dalekich pól powiało rosą. zdrowiem i siłą. Dzwoniąc po betonie chodników, szybko biegły w różne strony jakieś postaci, jakby z tej unoszącej się w powietrzu siły i zdrowia zrodzone.
Dziko i fałszywie, głosem upiorów, w wąwozie ulicy pijana piosenka ochrypłych głosów splątała się z dudnieniem gumowych kół powozu i kląskaniem kopyt końskich o drewniane bruki.
Gdzieś daleko, na tle wielorakiej wrzawy, rozległo się kilka urywanych kapryśnych okrzyków. To wołała pewnie zasmolona, spracowana lokomotywa albo na parującej ciepłem snu popielatej Wiśle żwawy, jak szczenię, parowczyk zaszamotał się i pociągnął za sobą śmieszne stadko uroczystych, czarnych, pękatych berlinek.
Boginka oderwała oczy od przepysznego obrazu intronizacji słońca, znów obejmującego panowanie nad światem, bezszumnie przysunęła się do martwego już fortepianu i zbliżyła swą poszarzałą ze zmęczenia twarz do milczącej szpakowatej głowy przyjaciela.
— Nie wyjmuj mnie już z Czarciego Młyna. Zostanę tam... I za ciebie też nie wyjdę, Bożku. Nie trzeba. prawda? Zbyt wiele zmor stanęło na drogach naszych...
I po chwili z uśmiechem, w którym krzywiło się niezadowolenie, senność, zawód, a nawet trochę ukrytej złości, prosiła:
— I nie pisuj takich rzeczy, jak ta... Sztuka tak utrudnia zwyczajne codzienne życie...