Strona:W. M. Thackeray - Targowisko próżności T2.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
150

pod Waterloo i Quatre-bras, przepędzało jesień w Brukselli, lecząc się z ran — i w kilka miesięcy jeszcze od tej krwawej daty — Bruksella wyglądała jak wielki lazaret.
W miarę jak ranni przychodzili do zdrowia, spotykało się w ogrodach publicznych mnóstwo okaleczałych lub odzyskujących zdrowie bohaterów. Uniknąwszy śmierci, bawili się, weselili i nie zapominali o miłostkach — jakby nigdy nic nie zaszło.
Stary Ozborne poznał po mundurach kilku wiarusów z pułku Jerzego; wiedział zresztą doskonale o wszystkich zmianach i awansach, jak by był służył w tym pułku. Wyszedłszy z hotelu nazajutrz po przybyciu do Brukseli, spostrzegł jednego wiarusa, siedzącego na ławce kamiennej w ogrodzie; wzruszony zbliżył się i usiadł przy rannym:
— Czy nie służyłeś pan czasem w kompanji kapitana Osborne? — zapytał. To był mój syn — dodał po chwili.
Wiarus służył w innej kompanji; ale ze smutkiem i uszanowaniem oddał po wojskowemu ukłon starcowi.
— Kapitan Osborne był jednym z najprzystojniejszych i najodważniejszych naszych oficerów. Sierżant Wiliam, co to ma ramię strzaskane, może panu dostarczyć mnóstwo szczegółów o... naszym pułku. Musiałeś pan widzieć przecież majora Dobbin, co się tak serdecznie przyjaźnił z kapitanem Jerzym, lub panią Osborne, która powiadają, znajduje się w okropnym stanie. Przez sześć tygodni podobno była jakby obłąkana. Przepraszam — dodał wiarus — musisz pan znać te szczegóły.