Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okręcając w łachmany siebie i swoich. I nie dała sobie wyperswadować. Wynieśli się śpiesznie, chyłkiem, niby tropione zwierzęta, i bokami przebierali się ku borom.
Adam, posłyszawszy nowinę, przyleciał uspokajać żonę.
— Czego oni mogą chcieć od proboszcza? A może o te dzwony, co?
— Każą zapłacić karę i na tem się skończy — bagatelizował z rozmysłem.
— A może będą szukali?
— Znajdą to pod śniegiem? Dobrze schowane i ziemia zmarznięta.
— A może przyjechali po to niedostawione żyto? — niepokoiła się coraz głębiej.
— Nie dalim, to nie damy — rzekł twardo. — Żeby im odstawić wszystko, co chcieli, toby w żadnej chałupie nie zostało nawet na barszcz. Niedoczekanie!
— Mogą wieś pokarać za nieposłuszeństwo! — spojrzała przetrwożona.
— A mogą! Ale dobrowolnie nikt tym zbójom nie da i jednego ziarna.
Zerwał się gwałtownie i, poleciał na wieś zasięgnąć języka; powrócił rychło i jakiś nieswój.
— Jeszcze siedzą u proboszcza. Cztery wozy ze sołdatami stoją pod karczmą.
— Darmo niemi nie przyjechali. Że to nikt ze wsi ani zajrzy!