Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na drogę w chleb, kaszę, a nawet i spory kawałek kiełbasy.
— Jest Pan Bóg nad sierotami a dobrzy ludzie na świecie — zawołała modlitewnie kobieta, próbując ją pocałować w rękę.
Brudzowa cofnęła się zasromana.
— Oddacie kiedyś biedniejszym. To pan był u Niemców? — spytała prędko.
— Dwa lata pracowałem ciężko na tych poganów — ożywił się nagle i sprostował, twarz mu zagrała nienawiścią i przemienił się zgoła nie do poznania. — I tyle od nich wycierpiałem, że teraz przed każdym krzyżem, przed każdą figurą i przed każdym kościołem proszę Boga o mor i zarazę na tych katów przeklętych. I nie opowie ludzkiem słowem, co tam nasz naród wycierpi. Takiej męki nie było od stworzenia świata!
— Franuś, nie szarp się, bo cię znowu rozboli. Ja pani gospodyni opowiem. Wicuś, bój się Boga, ostatnie łachmany podrzesz — strofowała chłopca, któremu właśnie było widać tylko nogi z pod łóżka; wczołgał się tam za królikami. — Mój był szwajcarem w fabryce, w miasteczku Łodzi. Chłop był na pokaz, a nie takie chuchro, jak go pani gospodyni widzi. Dobrze nam było, Wicuś chodził do szkoły fabrycznej. Mieliśmy trochę odłożonego grosza, mieszkanie, opał i światło darmo, nie brakowało nam niczego. Samych poduszek miałam cztery i dwie pierzyny, nie przymierzając jak te —