Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ranach! To tysiące tysięcy narodu kozacy popędzili nahajami, jak stada bydląt, tysiące tysięcy zdycha z głodu. To pola stratowane, poryte i spustoszone, wsie popalone, gdzie spojrzeć trup na trupie, nędza i choroby. Powszechna ruina! Cała Polska jak jedna rana i jeden krzyk rozpaczy! To nawet niewiadomo, czy jutro wy sami będziecie mieli dach nad głowami i kawałek chleba, a wy przychodzicie odprawiać sądy nad panami, gnębić się, co wam podły carski stupajka powiedział, swarzyć się i kłócić! Gdzież macie rozum? Ludzie, gdzież wasze sumienia? Zamiast ciągnąć do kupy, zamiast pomagać jeden drugiemu, zamiast bronić się przed wspólnym wrogiem, który cały kraj przemienia w pustynię, to wy, w takiej chwili straszliwej, prawujecie się o to, co tam było kiedyś, a co już nigdy powrócić nie może. Naczelnikowi wierzycie! Głupie barany! Stado ciemne i grzeszne. Wiedzże jeden i drugi, że Polska jest twoja, Polska jest moja, Polska jest panów, bo Polska dla nas wszystkich najświętszą matką i żywicielką. I wszyscy zarówno zabiegać o jej dobro jednaką mamy powinność. Precz z głupimi porachunkami a kłótniami! Przyszła pora i psi obowiązek na każdego, żeby ratował każdą polską duszę, każdy polski zagon, każdą polską chałupę, każdą krowinę i każdą grudkę ziemi, bo strata choćby najmniejsza, to strata wszystkiego narodu i Polski. Skarżycie się, że was nie wybrali do komitetów! To sami zakła-