Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tulił się do niej i zapłakał rzewliwie, jak to ukrzywdzone dzieciątko.
Pofolgowali czułościom, zalewając wszystkie gniewy i zawziętości potokami szczerych łez. Wypominali przytem nieboszczyka, i braci na wojnie, i siostrę na trzeciej parafii, i swoje sieroctwo, i pilne roboty. Starczyło im łez na opłakanie wszystkich krzywd poniesionych od losów, wojny i ludzi. Pojednanie skończyło się na tem, że Michałowa wetknęła mu w rękę pieniądze, pozostałe po ojcu. Przeliczył je i oddał z powrotem.
— Schowajcie, matko, konia musimy przykupić, jednym nie obrobimy — zawyrokował.
Poczem, zjadłszy jeszcze jedną jajecznicę, zabrał się pilnie do roboty.
W Kozłowej gospodarce wszystko poszło swoim zwyczajnym trybem. Zbrakło ojca, to syn stanął na świętym zagonie, jak zawsze bywało i jak zawsze będzie.
— Zawzięty, obraźliwy, honorny, ale będą z niego ludzie — myślała o nim pokonana matka. — Gospodarz mój kochany! — zaszeptała, patrząc, jak się zwolna, mądrze i akuratnie zabiera do roboty. — I nieboszczyk nie potrafiłby lepiej. Taki dzieciuch, a jaki to mądrala! — dziwowała się z radosną dumą. — Dobra krew gospodarska! utarła nos i wzięła się do pracy.
Od tej chwili nastała w chałupie zgoda i głęboki spokój. Obie kobiety zabiegały około chło-