Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głęboko i, skrobiąc się po głowie, rzekł z powagą: — Robił będę, jak tatuś robili! Może i poradzę! — Niebieskie jego oczy błysnęły mocą.
— Mój Jezu, z tylu synów ten ci mi jeno ostał sierota, ten jeden! — zapłakała znów matka.
— Wrócą i tamci, wrócą — pocieszał ją serdecznie. — Niechno się tylko wojna skończy.
Wracali wszyscy razem na wozie. Zwinięta chorągiew leżała wzdłuż półkoszków. Z górki wóz potoczył się szparko, ale w łąkach Jasiek przynaglał batem swój zaprząg, bo jakoś gęściej zabrzęczały kule karabinowe i robiło mu się straszno na sercu.
— Przeciera się, idzie na pogodę. Naprawdę ścicha! Że to im się nie sprzykrzy! — westchnął.
— Jak te pludraki wezmą po łbie, to się im uprzykrzy! — szepnął organista, siedzący w tyle.
Ksiądz zażył tabaki, a kichnąwszy raz i drugi, podał chłopakowi tabakierkę.
— Naści, zażyj sobie, mój ty gospodarzu! — poklepał go po plecach.
— Bóg zapłać jegomości — wyrzekł z powagą Jasiek, biorąc tabakę.
— Macie ziemniaki do sadzenia? Bo jak nie, to dziedzic pożyczy na odrobek.
— Mamy! Ojciec poutykali po różnych schowaniach i żołnierze nie naleźli — odpowiedział. Jasiek, uprzedzając matkę. — I gnój wywieziony, żeby jeno zasadzić...