Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Noc się zrobiła ciemna, mróz sfolżał i niekiedy padał śnieg gęsty i pierzasty, a chwilami przeciągał wilgotnawy wiatr, jakby na odmianę. Psy tej nocy jakoś dziwnie, swarliwie naszczekiwały, i koguty piały od samego wieczora.
Naraz, o samej prawie północy, chlusnął w niebo słup ognia i rozległy się po wsi krzyki.
Paliła się stodoła Koniuszewskich.
Ale, nim się zbiegli, a pomyśleli o ratowaniu, już cała stanęła w płomieniach.
Koniuszewskich w chałupie nie było, musieli wyjść zaraz z wieczora.
Zdumieli się jednak niezmiernie, znalazłszy chałupę wywartą narozcież, a w izbie na stole, pokrytym białem płótnem, zastawioną wieczerzę, zupełnie jeszcze nietkniętą.
Długo nad nią kiwali głowami, nie mogąc tego zrozumieć, aż ktoś rzekł z naciskiem:
— Musiało im coś przeszkodzić, kiedy tak wszystkiego odbiegli.
— A może są jeszcze gdzieś na wsi...
— Jużby do ognia przylecieli; nie, w tem jest coś innego.
Pogadywali niespokojnie i wyczekująco rozglądali się dokoła, ale Koniuszewscy się nie zjawili, natomiast pożar wzmagał się z minuty na minutę, ognistą płachtą pokrył już cały dach i czerwonemi jęzorami przeciskał się wskroś ścian; na szczęście, wiatr całkiem ustał, a rozwichrzone grzywy czarnych dymów i płomieni wynosiły się coraz potęż-