Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie spychają, bo może być źle! I barany mają rogi! Bóg wie, co się stać może!
— Im się wydaje, że my to co? Nie ludzie czujące? Że my z drzewa i można z nas wyciosywać, co się tylko komu podoba! My żywe i żyć chcemy, to się w trumnę po dobrej woli nie położymy, a wdeptać się w nią nie damy.
— Żeby nam przyszło głowy położyć, a nie damy się!
— Bójcie się Boga! jeszcze kto posłyszy i doniesie! Ludzie! — błagał staruszek, bo chłopi już tracili równowagę, siedzieli wprawdzie spokojnie, ale po izbie latały coraz groźniejsze słowa i spojrzenia, a twarze rozpalały się gniewem. Kobieta pod piecem rozszlochała się głośno, aż ktoś zakrzyczał:
— Mogliście się już przez tyle lat wypłakać. Nie czas nam na beki a lamenta!
Przycichło w izbie, ale po chwili znowu zawrzały rozmowy, zaczęli się coraz szerzej wywnętrzać, tylko że głosy były już cichsze i trwożniejsze, a słowa wyrywały się z trudem, jakby z pod serca, jakby z utajonych głębin trwogi; smutek przejmował dusze i pochylał te bohaterskie, nieulękłe czoła, rozpaczliwy, beznadziejny smutek wyzierał z przymglonych łzami oczów.
— Aż strach pomyśleć, co się z nami stanie!
— Nawet kalendarz mają nam zmienić!
— I wszystkie święta przemienią po swojemu! Boże Narodzenie wypadłoby w styczniu!