Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przerwał nagle i tylko już odpowiadał, ale bardzo niechętnie i wymijająco, zaczął mi niedowierzać, bo często łapałem jego nieufne spojrzenia.
— Pan pewnie z Chełma? — rzucił lekceważąco przez ramię.
— Nie, z Warszawy! — zdziwił mnie gniewny akcent jego głosu.
Uśmiechnął się tak wątpiąco, że dałem spokój przekonywaniom, ale niedługo wytrzymał, kręcił się na siedzeniu, zacinał konie, przyglądał mi się z pod oka i, gdyśmy już dojeżdżali do jednego z moich etapów, zagadnął znowu tym samym gniewnym i wzgardliwym tonem:
— A gdzie jechać?
— Do wójta.
— Czy do tego niezatwierdzonego?
— Do niego właśnie jadę.
Twarz mu się rozjaśniła, spojrzał na mnie życzliwiej i zaczął się tłumaczyć:
— Bo tyle teraz kręci się po wsiach różnych ludzi, co to i po polsku mówią, i przed kościołami się żegnają, i polską wiarę chwalą, a potem to namawiają do podpisów za odłączeniem. U nas we wsi był taki jeden, jeszcze na jesieni. Do djaka przyjechał w goście, a po wsi całe dni spacerował, do chałup zaglądał, każdego zagadywał, bakę świecił i nibyto pod sekretem rozpowiadał, że mają dworskie ziemie podzielić między chłopów. Nasi niebardzo wierzyli, bo jakże to można za darmo co dostać, ale zaklinał się na wszystkie świętości.