Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

monstrancja unosiła się nad pochylonemi głowami, a niekiedy zapadało głębokie milczenie, i było tylko słychać jakby szmer łez, nieustannie spływających po twarzach, gorące westchnienia, przesuwanie różańców i krótkie, urywane słowa pacierzy.
Modrawy świt roztrzęsał się nad uroczyskiem, niebo stawało się coraz jaśniejsze, z moczarów odzywały się kwilenia czajek i krzyki dzikiego ptactwa, bór się zakolebał, rozgędził na chwilę i przycichnął i, pochylony, jakby się wsłuchiwał w rozdrgane szmery modlitw, w rozełkaną pieśń powstrzymywanych płaczów, skarg i jęków...
Szare mgły, wypełzłe z bagnisk, zaczęły pokrywać klęczących, niby szronem, że cale to znieruchomiałe morze ludzkie widniało jakby pole, zorane w twarde i niezliczone skiby głów, ponad którem wynosiły się tylko światła ołtarza i Chrystus, wyciągający litościwe ramiona.
Tuż za mną posypały się ciche, prędkie i trwożne szepty:
— Podobno wojsko idzie na nas z Białej, kozacy i piechota!
— Jezus, Marja! Święty Józefacie!
— Dali znać ze szosy, jakiś Żyd im powiedział.
— Cicho, teraz nabożeństwo! — odezwał się ktoś karcąco.
— A niech przyjdą i niech nas wezmą! — podniósł się surowy, mocny głos.
I ani jeden nie zerwał się do ucieczki, ani cienia przestrachu nie dojrzałem na żadnej twarzy, po-