Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Trzeba się nieraz strzec własnego cienia.
— A to ciężko się uchronić! Mało to „duszołapów“ węszy za każdym opornym!
Parę dni temu wyniuchali Michała Klimiuka z Wisznicy.
— Co się stało? — odezwały się strwożone głosy.
— A wzięli go! Bo to, panie, za ślub katolicki! — zwrócił się do mnie. — Brał go jeszcze jesienią w Krakowie. Po powrocie ona, że to pochodziła z drugiej gminy, zgodziła się do męża nibyto za służącą, i żyli sobie, jak Pan Bóg przykazał. Aż tu którejś nocy strażnicy przycapnęli ich razem, przetrzęśli całą chałupę, że nawet poszycia pozdzierali z dachów, i znaleźli ich ślubną metrykę! Co się im przytem zaraz dostało, to Bóg jeden wie. Ją związali, jak barana, i popędzili do gminy oddać ojcu, a jego powieźli do powiatu. A teraz każą mu drugi ślub brać w cerkwi!
— Chyba się na to nie zgodzi — wtrąciłem.
— To z twardego gatunku człowiek. Matkę jego tak nawracali z unji, aż umarła, ojciec siedzi do dzisiaj gdzieś na Syberji. To oporny z opornych. Wiedzą o tem dobrze, i słono zapłaci za swój ślub i przeróżnych bied się nasmakuje.
Rozgadali się zwolna, prawie mimowoli, spokojnie i bez skarg, bez krzyków i jęku, jęli się wypowiadać przede mną ze swoich zwykłych, codziennych trosk, ze zwykłych, codziennych, systematycznych znęcań się nad nimi, z kar, płaconych