Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 241 —

Kilka mew białobrzusznych przecinało błękity, kilka łodzi rybackich białymi żaglami plamiło szafirową toń — a poza tem pustka przeogromna, topiel wody i słońca, bezbrzeżność i milczenie.
Ale i tutaj nie było wiosny.
Była wątła zieleń, kwiaty bez zapachu, przestrzenie bez głosów, odradzanie się przyrody bez radości — a nigdzie krzyku tryumfującego wiosny, nigdzie zgiełku potężniejącego życia, prężenia soków, pożądania się, nienawiści, miłości, zmartwychwstawania i tych nieprzeliczonych głosów naszej wiosny — naszej ziemi.
Te wązkie pasy ziemi, narzucone na skalne podłoże, nie buchały żarem, kwiatami, zielenią, życiem — a jakby wyczerpane walką ze słońcem i z kamieniem, leżały ciche i pławiły się melancholijnie w tem ciepłem kaloryferowem prawie powietrzu.
Kaloryferowa, cieplarniana wiosna.
A dookoła roztocze nieskończone monotonnego błękitu i wody nieruchomej, zmartwiałej, a w pośrodku, cały ten kraj garbaty górami, kraj rumowisk bezładnych, brzydkich i dzikich, poplamiony kępami nędznych zieleni, wpośród której słaniają się strasznie brzydkie domy i miasteczka.
I na drogach smutnych, kamienistych, leży wieczna martwa cisza, czasem z pośród tych gór trupich, z pośród tych bezmyślnych zsypowisk zdechniętych głazów, z bladych aloesów i dzikich