Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 238 —

...czasami rzucono mi okwieconą gałęź brzoskwini;
...to bukiet liliowych dzikich lewkonii, których namiętny zapach przynosił mi wiatr od skał wybrzeżnych;
...albo wyblakłą, zimną purpurę dogasających kamelii;
...lub długie pędy migdałów o krwawych kwiatach, jakby skąpanych w zorzach zachodu;
...a czasami pęk złotych kul pomarańczowych;
I wtedy izba moja, smutna i zimna, rozświetlała się barwami i kwiaty śpiewały mi o wiośnie, o blizkiej, utęsknionej wiośnie.
A tak strasznie łaknąłem tej wiosny — tej włoskiej wiosny, tej wiosny, śpiewanej przez poetów, o której marzyłem przez wszystkie lata życia mojego, że śniłem o niej, jak o cudzie cudów, że była mi już samą tęsknotą — ta primavera italska.
Aż pewnego dnia nie wytrzymałem, zerwałem się i poszedłem jej szukać.
Poranek był jasny, ale rozprażony i duszący — sirocco wiał dnia tego.
Zatoka neapolitańska była zmącona, podobna do olbrzymiej balii, pełnej mydlin opalizujących.
Wezuwiusz nie dymił, a kopcił niemiłosiernie i rozpościerał brudne łachmany dymów nad Pompeą.
A cały brzeg zatoki pełen miast i domów, wy-