Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 211 —

A od pól, od morza zbóż, od morza kwiatów płynęły słoneczne chrzęsty.
Tylko tutaj, dokoła niego, leżało bezmierne, przerażające milczenie — —
Zadrżał, bo jakiś głuchy, oddalony tętent, rozległ się w głębi, zbliżał się coraz bardziej, i coraz straszniej huczał w pustej stajni! — — —
Ciemna, ohydna trwoga wgryzła mu się w serce, rzucił się oszalały, zerwał łańcuch i wybiegł na dziedziniec.
Oślepiło go słońce, a ból dziki rozrywał mu pazurami wnętrzności, że stał długo ze spuszczoną głową nieprzytomny. Aże ochłonął nieco i zwolna, zwolna budziły się w nim jakieś przypomnienia, jakieś niejasne zarysy pól, łąk i lasów; wstawała w nim niezmożona tęsknota ucieczki, tęsknota przestrzeni, tęsknota życia.
Kierowany tym głuchym instynktem, zaczął szukać wyjścia.
Obszedł czworobok podwórza, z trzech stron otoczony budynkami — ale wyjścia nie było, powracał znowu, szukał niestrudzenie, aż trafił na drewniane sztachety, poza któremi stał dwór.
Patrzył na wielkie trawniki, w których spały psy, na olbrzymie bukiety róż, kwitnących w pośrodku, na dwór, błyszczący w słońcu oknami...
I rżał cicho prosząc... żałośnie.
Cierpiał coraz srożej, niepokój nim władnął, strach nim rzucał, ból go szarpał.