Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Sokół leżał umierający.
Wiele, wiele dni już tak przeleżał.
Zachorował, więc go rzucono, jak niepotrzebny kawał ścierwa.
Dobrzy ludzie nie kazali go dobijać, pomimo iż skórę miał bardzo piękną.
Dobrzy ludzie pozwolili mu zdychać zwolna, w samotności i zapomnieniu. —
Dobrzy ludzie tylko czasem go kopali, aby mu przypomnieć, że kona za długo.
A poza tem nikt się nim już nie zajmował.
Czasami odwiedzały go psy myśliwskie, z którymi kiedyś gonił „par force“.
Ale psy mają dusze spodlone życiem z ludźmi, więc na każdy głos panów uciekały od niego, — pozostawał tylko dłużej Łapa, stary i ślepy wyżeł, towarzysz najdawniejszy, ale ten drzemał pod żłobem, bo go nudził ten chory koń i przestraszały jego ogromne oczy pływające we łzach, oczy żebrzące o ratunek, oczy przesmutne —
Sokół pozostawał sam.