Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 144 —

A wiatr się wzmagał, gonił ją, to uderzał w plecy, aż się pochylała ku ziemi, to zabiegał drogę i rzucał w twarz wodę z kałuż, to strząsał na nią drobne gałązki, to tak świstał przeraźliwie koło uszów, że przystanęła na chwilę, aby złapać nieco tchu.
Ale biegła dalej, bo się bała strasznie, bo te rzędy topoli tak się kołysały nad jej głową, tak coś szemrały do niej, tak czuła nad sobą ich pnie potężne, ich gałęzie strzępiaste, nagie, podobne do szponów, które wyciągały się do niej, chwytały ją za ramiona, zdzierały jej chustkę z głowy, kaleczyły twarz, — że leciała w przerażeniu.
Uspokoiła się dopiero na grobli, prowadzącej do młyna!
Młyn stał tak nizko, że jego dachy były na poziomie grobli i stawów, połyskujących ponuro w ciemnościach, gąszcz czarnych olch otaczał go dokoła; gąszcz nieprzebyty, w którym huczała i bełkotała woda spadająca z kół.
Ogromny czarny budynek trząsł się cały i turkotał.
Zsunęła się ostrożnie z grobli po spadzistej drodze i weszła do młynicy.
Przypadła zaraz za progiem na jakiś worek z mąką, by wytchnąć nieco.
Olbrzymia młynica była pogrążona w tumanie bielma, — oślepła... Wiszący u sufitu kaganek roz-