Strona:Władysław Stanisław Reymont - W polu.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nowineś rzekł. Niech se strzylają. Co nam do tego. Weź no krócej kobyłę, bo ci się nieco stracha. Wio maluśka, wio! Karemi, toby się zaorało do wieczora. Mój Boże, co się tam stało z niemi!
Już piąty zagon doorywał, gdy przyleciał z krzykiem jakiś starszy.
— Człowieku, czyś ty rozum stracił? Uciekaj, bo cię zabiją...
— I... przecież nie do mnie strzylają! Komu straszno, niechże se ucieka, mnie zaś pilna orka wypadła. Ja tu na swojem siedzę...
I orał, nie bacząc na coraz częstsze strzały i dzikie wrzaski bitwy, buchające gdzieś z za lasów; nie zeszedł z roboty aż pod wieczór. Nazajutrz już parę pługów ukazało się na polach, a Józefowa, której chłopa wzięli do wojska, woziła krową nawóz pod kartofle.
— Jaka to gospodyni! — wyrzekł z uznaniem Michał — i kupy układa akuratnie. Drugie poradzą się jeno żalić i lamentować.
Kończył już orać, gdy przyleciała do niego z wrzaskiem Maryna.
— Tatulu! Sikorę rozerwało wraz z pługiem i koniem.
— Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie — wyszeptał, obcierając uznojone czoło. — Co Pan Jezus komu przeznaczy, to go nie minie! Wio, maluśki! Popędzaj Jasiek, musim doorać...
A nazajutrz o świtaniu również stanął do roboty, stanęli i drudzy, zachęceni jego przykładem, że na polach w kurzawie płomienistych wybuchów, pod gradem kul, nieustannie świszczących, zaroiło się od ludzi. Kurczył się nie jeden, żegnał, pacierz odmawiał, czasem trwożnie przechylał głowę, gdy pocisk nizko zawarczał, ale z placu nikt nie ustępował. Nic to, iż nazajutrz przywlekli z pola starą Marcinową, ciężko poranioną, że tegoż jeszcze dnia Nawrockiemu oberwało nogę, a chłopaka Koziarów porwało na strzępy. Nie powstrzymało to nikogo. Jeno wzmogły się ciche płacze głuchą nocą, jeno żałosne lamenty rodzin pokrzywdzonych zakwiliły rzęsiściej pod rozwalonym kościołem, zasię reszta, zarówno chłopi, jak kobiety, dziewki, jak i wyrostki, wychodzili nieustraszenie na robotę. Kto padł, po tym mówiono pacierze, a pozostali, niby żołnierze świętej sprawy, stawali w kornym ordynku, posłuszni nakazowi ziemi. Robili, co byli powinni. Wypadło oddać tej rodnej ziemi ostatek krwie, ostatni dech, oddawali ze spokojną rezygnacją. Próżno ksiądz z dobroci serca ostrzegał, powstrzymywał i tłumaczył:
— Niedość, że zabiją, ale i roboty nic nie pozostanie, wytratują...

— Śmierć swoje, a ty, chłopie rób swoje! — odparł na to Michał Kozieł i wyjechał z pługiem na rolę; drudzy też nie posłuchali dobrodzieja.

Na nieszczęście bitwy się wzmagały z dnia na dzień i takie huragany pocisków rwały się na polach, że roboty w dzień, przy słońcu, musiano wreszcie zaprzestać. Zalegli w dołach i jamach, ponuro na-