Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w płomienie i ciągle się żegnał i bił w piersi; to znowu szewczyna, z gębą pełną kołków, prał młotkiem w bucisko, aż się rozlegało; pobok kwitnęły przysadziste baby; młodsza iskała tęgiego chłopaka, który wydzierał konopiastą głowę z rąk matczynych, wierzgając gołemi nożętami, zaś druga pilnie robiła pończochę. Paru ludzi, całkiem już na stronie, sprawiało grzecznego świntucha, dyndającego u gałęzi; wychudzone psy cisnęły się, skomląc żałośnie i gryząc między sobą.
Dwa wozy nakryte budami stały nieco w głębi, a przy nich mizerne szkapiny ze łbami w opałkach, zawieszonych u dyszlów.
Stadko owiec, z ogromnym, rudym prowodyrem na czele, bieliło się między drzewami, niby gęsi. Żołnierskie »cielęciuki«, torby, pasy, patrontasze i kociełki wisiały na sękach i leżały porozrzucane przy ogniskach.
Kudłaty, bury kundel łaził trop w trop za ojcem Serafinem, który to komuś podtykał tabakierkę, to wspomagał szczyptą tiutuniu, albo prawił coś uciesznego, że często gęsto parskały śmiechy i setne kichania.
Ale przy tem wszystkiem było dziwnie cicho, mówiono bowiem tylko szeptem, trwoga zdała się unosić nad obozem i co chwila ktoś przysłaniał oczy dłonią i patrzył w las, psy też jakoś często i groźnie warczały.
— Barłóg dziadowski, ale gęby zbójeckie! — mruknął Zaręba, ruszając z miejsca.
— Żołnierz to nie od parady, ni od rozwożenia kresów! — bronił dotknięty Kacper.