Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Takiś pewny na jego zgodę?
Całą duszę włożyła w to pytanie.
— Jeśli nie zechce, to biada mnie, ale gorzej jemu...
— Jeszcze jedno — odetchnęła z widoczną ulgą. — Nie będziesz mnie przymuszał do mieszkania z nim?
— Po ślubie możesz go kazać zatłuc kijami. Nie stanę ci na przeszkodzie.
— I nie będę mogła wrócić do domu?
— Matka już oczy wypłakała za tobą. Cały dom cię wygląda. Nim się jednak wszystko na twoje dobro obróci, zostaniesz kilka tygodni w Warszawie. Zakwateruję cię u pani generałowej Mokronowskiej.
— Wolałabym zostać na twojej kwaterze.
— Gdybym miał stałą, ale ja się przytulam, gdzie mi okoliczności pozwolą, dziś, tu, a jutro indziej. Generałowa przyjmie cię, jak rodzoną córkę.
— I będzie ręce łamała nad mojem pohańbieniem! — szepnęła ponuro.
— Wie tyle, co wiedzieć powinna. Nie bój się i zakonotuj sobie, jako aktualnie najpierwszy to dom w Warszawie. Napatrzysz się tam znacznych person i spraw niemałych.
— Jakże ja się tam sprezentuję w moich lubelskich jubkach z przed roku! — zakłopotała się nie żarty. — A jak cię widzą, tak cię piszą...
— Nie frasuj się, zaradzi się temu. Pośpiesz się jeno, bo mi pilno na świat.
Rzuciła się, jak huragan, wgłąb klasztoru i, nim upłynęła godzina, stanęła już gotowa do drogi, a służki