— Jak dorośnie, okazyi mu także nie zbraknie. Bądźcież zdrowi!
W dużej, jasnej sali było gwarno i panowała miarkowana wesołość. Wszyscy już siedzieli przy obiedzie, gemeiny roznosiły dania. Zebrało się ze trzydzieści osób. Pułkownik Deybel siedział na pierwszem miejscu w środku stołu i właśnie był rozpowiadał najbliższym wrażenia z królewskiego przyjęcia na Zamku. Kaczanowski, siedzący na końcu, baraszkował swoim zwyczajem, budząc wybuchy ściszonych śmiechów trefnemi anegdotami i własną wesołością.
Zaręba witał każdego z osobna; podnosiły się ku niemu oddane oczy i przyjacielskie dłonie, że poczuł się wpośród zbratanych najgłębszymi związkami wspólnej wiary, miłowań i nadziei. Były to same szczere żołnierskie postacie, proste żołnierskie dusze, mające za jedyną powinność honor, wierne służby ojczyźnie i śmierć za nią w każdej potrzebie.
Różnili się wiekiem, urodzeniem, opiniami, lecz byli jedni w gotowości do poświęceń. Była między nimi młodzież jeszcze bezwąsa, byli dojrzali mężowie, i byli starcy posiwiali w posługach Rzeczypospolitej.
Pierwszy, pułkownik Deybel dawał ze siebie wzór prawego żołnierza i cnotliwego obywatela. Przy nim pułkownik Dobrski, czujny jak żóraw komendant arsenału, niestrudzenie pomnażający jego zasoby, mimo hetmańskich łask i Igelströmowych faworów, a dalej, kręgiem stołu, mienił się pas zielonych, artyleryjskich kurt z czerwonemi obszlegami, gęsto poprzetykany grana em gwardyaków i liliową barwą Działyńczyków. Surowy
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/299
Wygląd
Ta strona została przepisana.