Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No tak — zapewniał, rozgarniając utrefione pukle. — Stare rody tyle się już nałupiły Rzeczypospolitej, tak się opchały fortunami, że muszą ustąpić z placu. Teraz pora i miejsce na nas chudeuszów oświeconych a głodnych fortun, znaczenia i tytułów. Nieprawdaż, mości Nowakowski?
— Słuszna konkluzya, panie starościcu — odparł zagadnięty, nie bardzo wiedząc o czem mowa, gdyż właśnie był przechodził obok, ale dotknięty śmiechem Cichockiego, poszedł w swoją stronę, dalej oglądać salę taksującemi oczyma.
— Exemplum taki Nowakowski: urodził się na podstarościego, a zasługi, położone na Sejmie Grodzieńskim, dały mu już fortunę i mogą wynieść do pierwszych splendorów w Rzeczypospolitej. Nie on jeden dorabia się tak fortunnie.
Podrwiwał, ale już tak głośno, że Cichocki odsunął się pod jakimś pozorem, a szambelan, przerywając niemiłe materye pociągnął go do żony, skarżącej się właśnie przed hr. Ankwiczem na zuchwałość pospólstwa.
— Niezadługo nie sposób będzie pokazywać się na ulicach! — konkludowała.
— Chyba pod eskortą alianckich oficyerów! — dorzucił Woyna tym samym tonen.
— Waszmość ze wszystkiego czyni krotochwile! — spojrzała obrażonemi oczyma.
— Odtąd przybieram postać tragicznego bohatyra i będę się potykał o każdą pokrzywdzoną niewinność! — skłonił się, kładąc dłoń na rękojeści szpady.