Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czącym na środku izby, zawieszonej obrazami, cofnął się i pobiegł w ogród za rybakami, ruszającymi właśnie na połów pod wodzą ojca Hiacynta.
Za dworem rozciągał się wirydarz, obwiedziony na włoską modę grabowym szpalerem i pocięty w regularne kwatery, wysadzone strzyżonymi bukszpanami; podłużny staw mglił się w pośrodku, niby oślepłe i poryte zwierciadło, zarosłe kępami trzcin i ajerów. W kwaterach mdlały ostatnie, przywarzone georginie, smukłe malwy, astry nizko rozpełzłe i przeróżne pachnące ziela.
Ścieżyny, żółtym piaskiem potrząśnięte, wiły się we wdzięczne esy-floresy. Pachniało tam miętą i bukszpanem, sroki uwijały się po ścieżkach, a brzegiem stawu czołgała się wydra jejmościanki Bisi, lecz dojrzawszy ludzi, dźwigających sieci i wiadra, plusnęła w jedno, przewinęła się szczupakiem przez drugie i, zawiedziona w rachubach, skoczyła w gąszce, a za nią ruszyły psy.
— Wezmą ją — kłopotał się Sewer, nasłuchując krótkich naszczekiwań.
— Wywiedzie je w przeciwną stronę i zjawi się przy rybach — zapewniał ojciec Hiacynt.
Za wirydarzem pogrążyli się w dzikie ostępy wybujałych drzew, gęstwin i moczarów. Słońce wyzłacało tylko czuby olbrzymów, dołem zaś taiły się jeszcze mroki, chłód i mgły, z pod których przezierały gdzieniegdzie wody, niby zamglone pawie oczka w rzęsach zrudziałej paproci. Nie było drogi, tylko grzązkie przejścia, bagna miejscami zastępowały drogę przegniłe wykroty i niepodobne do przebycia plątaniny chmielów