Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kapelan i odwieczny rezydent Zarębów. Właśnie był pod oknem przebierał rydze, dopiero co przyniesione gatunkując je z nabożeństwem. Kamienne gary stały dokoła niego.
— In saecula saeculorum. Amen! Powiadam ci, wybrane z wybranych. Obacz i tknij nosem, a zmówisz dziękczynny paciorek. Jejmościanka Bisia będzie w siódmem niebie, ani się spodziewa takiej siurpryzy! He! He! — śmiał się, aż trzęsła mu się ogromna, blada twarz, wsparta na trzech kondygnacyach podbródków, i drygał brzuch zwisły na kolana. Brwi miał niby krzaki ośnieżone, nochal na podobieństwo trąby, wargi zaciśnięte, wyłupiaste, niebieskie oczy i łysą głowę, zwieńczoną tonsurą zaledwie dojrzaną nad karkiem, sfałdowanym w grube kiełbasy. Mówił reformackim obyczajem przez nos, niemiłosiernie szpikując łaciną, znał się arte na winach i miody sycił, jak nikt drugi. Niemałej też zażywał powagi jako mówca i człowiek oświecony.
— Weź-no z kafla tabaki i zażyj — ozwał się znowu — już zaprawiona kropelkami, ditto jak kupowana od Srajkoziny w Warszawie. — Bartek, mucu jeden, stołek dla porucznika. — Spieszcie się tam ze sieciami — huknął do sąsiedniej stancyi. — Szczupale tak się wczoraj grzecznie rzucały pod młynem, że musimy załowić. Cóż, dzionek śliczności? pachnie, jakby zieleniaczkiem. Spojrzyj waść na półki, jaki to sortymencik gąsiorków na śliweczkach! He, he, he! Ciągną sobie okowitkę, ciągną...
— Czy to u ojca była jakaś dwórka przed chwilą?