Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Póki pan kapitan Mycielski nie kazał mi na fajfra, służyłem przy naszym cyruliku! Jak się przygodzi to krew puszczę i czopki wsadzić potrafię...
— Kiedyś taki majster, to rozrób mi mydło! — rozkazał, jeszcze raz czytając polecenie zwołania komitetu pod Sfinksy, na godzinę dziewiątą.
Spojrzał na zegar: dochodziła szósta i już niewiele czasu pozostawało na uwiadomienie sprzysiężonych. I wcale nie na rękę przychodziło mu to zebranie, powróciwszy bowiem z podróży przed paru godzinami, czuł się jak z krzyża zdjętym, a na dobitkę, wypadały mu dzisiaj urodziny i zarazem imieniny najstarszej córki, Franciszki, obchodzone zwykle z największą wystawnością. Właśnie już sproszeni goście zapełniali dalsze pokoje, że gwar rozmów i śmiechów przedzierał się aż do tej stancyi, wychodzącej na klasztor Karmelitów. Więc powinien był ukazać się na pokojach, a dla oddalenia podejrzeń musiał czemś upozorować swoje wyjście. Nie było jednak wyboru, polecenie brzmiało wyraźnie. Okrył się pudermantlem i podstawił policzek.
— Namydlaj! Cóż tam w koszarach, wszystko już w gotowości?
Chłopak drgnął, lecz przybrawszy głupowatą minę, odparł pokornie:
— Niby jakto, proszę wielmożnej osoby?
— Mów śmiało! — dał palcami znak wtajemniczonych.
Wtedy Kuba, namydlając jego policzki, jął szeptać z namaszczeniem.
— Pan kapitan Mycielski nakazał, że choćby py-