Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szały mu się po bokach, i kostur miał jeża na końcu, a cała postać wzbudzała politowanie.
Działyński sięgnął do kieszeni, by mu rzucić groszaka, ale dziad, uczyniwszy znak sprzysiężonych, powiedział cicho:
— Z Krakowa wrócili. Igelström będzie jechał do Bagateli!
— Zaczekaj! Lipnicki! — skinął na pułkowego adjutanta i, szepnąwszy mu coś do ucha, zwrócił się znowu do dziada: — Czyście dziadku, z pod Kapucynów?
— Pod Krakowską bramą siaduję, do powinnych usług, panie generale.
— Znam was skądciś!
— Czasu bywszego sejmu, nieraz odbierałem sute jałmużny od pana generała i patryotów. — Jakoś szczególniej się uśmiechnął.
— Barani kożuszek! — przypomniał sobie wraz z różnemi okolicznościami. Bowiem pod tem przezwiskiem ukrywał się tak skutecznie, że, mimo usilnych dochodzeń, nie udało się odkryć tajemnicy jego nazwiska ni stanu. A wielce był głośny w warszawskiej socyecie, gdyż niejednej z ówczesnych matedor dawał się srodze we znaki zjadliwymi epigramatami, jakie był przy okoliczności wygłaszał z głupia frant, a które potem oblatywały salony, lub nawet krążyły w odpisach, podrzucane w kafenhauzach i pojazdach do najęcia. Że zaś i mowę miał zuchwałą nad miarę, prawdy nie ukrywał i nie oszczędzał nawet króla, więc jedni rozumieli go pomieszanym na umyśle, maniakiem, a drudzy wi-