Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziedzińca, przedzielonego od ulicy żelazną kratą na wysokiem podmurowaniu, zabezpieczony stosami drzewa i kamieni, tylko dwa boczne pawilony dosięgały szczytami ulicy. Przyjęli też atak rzęsistym, rotowym ogniem, bijącym ze wszystkich pięter. Każde okno zionęło śmiercią. Strzelali nawet z piwnic i z poza krat. Mordercza ulewa lała się na szturmujących z taką siłą, że powstańcy, straciwszy sporo w zabitych i rannych, przymuszeni byli cofnąć się na boki, pod osłonę murów. Ale pokrótce atakujące fale powróciły i niepomne na śmierć i rany, uderzały bez wytchnienia i z coraz większą uporczywością i furyą.
Ciasnota miejsca nie dawała przystępu armatom, więc pod najstraszniejszym ogniem rąbano mury, bito w kraty klocami rozbujanymi na linach, miotano na dachy zapalone maźnice i pęki pakuł, wdzierano się na sztachety i każde nieprzyjacielskie okno było zasypywane huraganami kul.
Walka się przeciągała, Moskale bronili się z szaleństwem rozpaczy.
Nie udał się również nagły napad na gdański dom, broniony przez Baura, ni szalona próba Kilińskiego przedarcia się w Miodową przez pałac Chodkiewiczów. Wszędzie napotkano na potężny odpór. Ale pomimo tego walka wzmagała się z minuty na minutę. Bito się już na wszystkich punktach i ognista obręcz zaciskała się coraz mocniej.
Grzmiały armaty na Długiej i od Senatorskiej. Ciężkie działa arsenału wzięły pod ogień ogród i pałac Krasińskich. Od strony Daniłowiczowskiej przedzierał