Dzień podnosił się posępny, bez słońca. Niebo zwisało nizkie, jakby zadymione. Miało się na odmianę i zdawał się grozić deszcz. Powietrze przejmował surowy zapach krwi, prochu i spalenizny. Wysoko, zaledwie dojrzane kołowały stada kruków i wron.
Na pobojowiskach, pełnych trupów, zakrzepłych kałuż, zbroczonych szmat i człowieczych szczątków, beznadziejna rozpacz załamywała ręce. Gromady kobiet szukały swoich najbliższych. Śmiertelnie znużone i wylękłe, błąkały się niby nieukojone tęsknoty, niby echa niezgasłej jeszcze nadziei. Niegdzie pod murami, w bladych świtaniach, zwiastowały się posągami skamieniałej boleści, z głowami zabitych synów, mężów i ojców na kolanach. Jeszcze lały się łzy, jeszcze dusze umierały z niepokojów, jeszcze sieroce dole żebrały zmiłowania na progach kościołów, a nad niepogrzebanymi krakali krukowie...