Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słychać się jeno dawały komendy, szczęki armatnich zamków, zgrzytania wyciorów, jednostajne trzaski stępli, wybuchy i nieustający war szeptanych pacierzów.
Już ustawały ręce od pracy, parzyły lufy, ćmiło się w oczach i dech zapierały gorzkie, prochowe dymy. A od ciągłych grzmotów i wstrząśnień, bojowej gorączki, wytężonej uwagi wszystko zaczynało przybierać kształty straszliwego majaczenia. Ale od dowódcy aż do ostatniego gemeina jednako spełniali swoją powinność i jednako gotowi byli umierać.
Generał Cichocki wciąż był na wszystkich oczach. Zjawiał się wszędzie, gdzie był powinien, gdzie było potrzeba rady, pomocy i decyzyi. Był duszą arsenału i obrony.
Rozmawiał z Radzymińskim, stojącym z jazdą w dziedzińcu, kiedy właśnie zamilkły wraże armaty i buchnął krzyk niezmierny. Moskale rzucili się do szturmu. Wyjrzał jakąś strzelnicą: masy wojsk, zjeżone bagnetami, pędziły na fosy i szańce.
— Wszystkie baterye kartaczami! Cel, pal, nabijaj! — rozkazał, podnosząc perspektywę do oczów.
Zamigotała wstęga błyskawic i ulewą piorunów uderzyła w szturmujące szeregi. Nieludzki ryk wydarł się z piersi tysięcy. Jakoby kolczaste bicze pękających granatów jęły smagać, siec i rozdzierać na strzępy. Zawyły rozsrożone roty i dzikie, pijane wściekłością, rzucały się niepowstrzymanie naprzód. I zdawało się, jako nic ich powstrzymać nie zdoła. Kładły się, niby bór pod uderzeniem huraganu, zawalały fosy trupami i niczem