Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od wewnętrznego dygotu, ale ani na mgnienie nie powstało w nim wahanie, ni lęk przed tym strasznym zamysłem. Nie myślał nawet o tem, tylko czekał na każdą chwilę nadchodzącą... na chwilę ciosu. Parę razy spostrzegał towarzysza, czuwającego zdaleka, porozumiewali się oczami i rozchodzili... Minuty już mu się zaczęły wydawać wiekami.
— Kupię sobie ten krawat zaraz po fercentagu! — rozmyślał, stając znowu przed wystawą.
— Chodź pan do mnie! — prosiła cicho ta sama dziewczyna, nie poznając go widocznie. Zobaczył teraz, że była dosyć młoda i ładna, o bujnych jasnych włosach i mocno piegowatej twarzy.
— Daleko mieszkasz? — spytał, zezując nieustannie na bramę.
— Na Piwnej, stąd parę kroków. — Przysunęła się bliżej.
Naraz poruszył się niecierpliwie, dojrzawszy stróża wstającego.
— Chodź pan, panie śliczny — mizdrzyła się, biorąc go za rękę.
Jakiś przechodzień zagwizdał przeciągle.
— Odczep się! — odepchnął ją gwałtownie, że zaklęła, odsunął się w cień i pędem poleciał na drugą stronę ulicy, przystając naprzeciwko bramy... w głębi sieni ukazało się parę osób, wysoki, tęgi mężczyzna, kobieta i dwoje małych dzieci.
— Nareszcie! — prawie krzyknął z radości, ale taka straszna niemoc ogarnęła go na chwilę, że musiał się oprzeć o latarnię, ręce mu latały i ten