Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 33 —

dzie, pochwycił drucianą linkę i czekał na sygnały...
Sale były jeszcze ciche, zmroczone, zalane na dole elektrycznem światłem, a w wyższych piętrach przesycone mdłymi brzaskami dnia, w których majaczyły potężne korpusy maszyn — niby stado bydląt potwornych, leżących bezwładnie, a przyczajonych jakby do skoku. Pasy i transmisye zwieszały się ciężko niby żyły wyprute, niby ramiona sennie opuszczone.
Robotnicy wpadali pospiesznie, witali się skinieniem, oglądali tępo po salach i przywierali do maszyn cicho i pokornie, z jakąś uległością bojaźliwą. Niedokończone w drodze pacierze, brzmiały gdzieniegdzie wpośród żelaznych szkieletów maszyn; gdzieniegdzie rozmowa, czasem trwożny głos zabrzmiał głośniej, ale przycichał natychmiast, tylko zmęczone spojrzenia biegały ku oknom, po za któremi stały zielone drzewa, ku polom, jakie widać było pokryte młodą runią zbóż, ku lasom dalekim, dalekim... ku słońcu, ciepłu, powietrzu, swobodzie...
Naraz ryknął sygnał roboty!
Ludzie się wyprostowali automatycznie, maszyny drgnęły, strumień strasznej siły rozlał się wskróś fabryki... Pasy się skurczyły i na-