Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 30 —

w blaskach świtania, dzióby czerwone i piły światło...
A długie błotniste drogi, ścieżki, rowy, szyny kolejowe, strugi wody, ulice czarne jeszcze — pod mgłami oddechów prostowały zmęczone, przepracowane ciała, przeciągały się sennie i zapadały w ciężkie odrętwiające marzenie o długiem odpocznieniu, o śnie długim... długim...
I pan Pliszka marzył; przesuwał różaniec, szeptał modlitwy, błądził oczami po konturach domów — ale nic nie widział zatopiony w sobie, w jakiejś ciężkiej mgle myśli — w tumanie uczuć rozpierzchłych, w chaosie dziwnych drgnień duszy, dziwnych błysków, przeczuć, słów, obrazów, a niepokojów... Kłębiło się w nim i rozrastało coś, czego zupełnie nie rozumiał. Czuł tylko, że przenika go głucha tęsknota — ale za czem?... Nie wiedział, jak nie wiedział nawet nazwy tego uczucia, które mu serce rozprężało...
Drzewa w pewne dnie marcowe, w straszne dni słoty i zimna i wichrów, tak samo tęsknią — ale drzewa tęsknią do wiosny i słońca, a ludzie? Ludzie, jak drzewa wiecznie konające, za tem, co było... tęsknią i płaczą...
Pan Pliszka ocknął się, bo w mgle szarości