Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 20 —

siedział, bezmyślnie wpatrzony w noc i w końcu szepnął:
— Pilno mi, siostro... naprawdę już mi pilno.
Przyciągnął kwiaty i z głęboką rozkoszą dotykał ustami barwnych płatków i wchłaniał ich woń zamierającą...
— To są oczy tajemnicy. Dzieci, miewają takie same spojrzenia, a czasem umarli.
Pochylił się ku oknu i długo a badawczo patrzał w noc.
Głuchy, wilgotny szum wichru grał smutny hymn na pochylonych, rozchwianych drzewach, a tam... w otchłaniach, jak ciężkie sny chorych, przewalały się chmury ledwie rozeznane.
— Do świtu jeszcze daleko...
— Daleko...
— Siostra płacze?
— Modlę się tylko.
— Modlitwa to dręczące pytanie duszy, rzucone w nieskończoność: «Czy Jesteś?»
— Nie, nie... to błaganie serca: «Usłysz mnie!»
Nic nie odpowiedział, bo jakieś niewyraźne, jeszcze ciemne, jeszcze nie rozeznane przypomnienie wychyliło się z głębin i zalewało go cichym, melancholijnym żalem, a gdy zrozumiał, sznury łez rozsypały się po jego wychudłej twarzy.