Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 185 —

śmiertelnie. — Wydałyby? — pytał jakby siebie. — Juści, żeby wydały... juści... Już jabym wam zapłacił za to, żeby wasze dzieci jeszcze popamiętały... — szepnął złowrogo.
Ale że się zmęczył myśleniem, wziął książkę od nabożeństwa, otworzył tam, gdzie było założone Różańcem, i wodząc palcem po literach, żeby widzieć lepiej, półgłosem odmawiał nieszpory.
Słońce przygrzewało poczciwie; przez różowe kwiaty lało się dziwnie słodkie, rozpylone światło i drgało złotemi plamami po młodej trawie i po Jaśka twarzy i włosach jasnych. Przeogromna cisza leżała w powietrzu, tam wysoko nad jabłoniami, gdzie tylko na tle błękitu przemykały jaskółki, a czasem ciągnęły sznurem kaczki dzikie...
Pod strzechą domu świergotały wróble, a małe omszone szaro gąsięta przenosiły się z miejsca na miejsce, pod wodzą dwóch gęsi i gąsiora, który wciąż syczał i gonił kury po ogródku, lub doskakiwał do maciory z prosiętami, która tak energicznie czochała się o jabłonie, że listki kwiatów, niby deszcz różowy, spływały na trawę.
Rzeczka płynęła tuż za płotem i oddzielając ich dom od wsi, bulgotała monotonnie.