Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 118 —

sztatu i nadsłuchiwała odgłosów z alkierza lub medytowała gorzko.
— Miły Jezu! Panienko Przenajświętsza! Trzydzieści roków było tak samo! tak samo! — przypominała sobie z gorzkością nieopowiedzianą, i choć jej ręce zajęte były robotą, oczyma zaglądała w przeszłość dawną, tak bolesną, że dusza się jej kurczyła i oczy zachodziły mgłą łez. — ...Trzydzieści roków temu, chłop jej z młodszym dziedzicem poszedł w las!... Poszedł, bo strzelec był dobry jako i Jasiek... Zatrzęsła się na to wspomnienie wyjścia, a te przypomnienia niepokojów, szukania go po lasach... trwóg nieopowiedzianych... tak żywo wstały w jej duszy, że oparła głowę o płochę i zapatrzyła się bezmyślnie przez okno; oczy jej leciały od wzgórz pokrytych lasami, po runiach osrebrzonych szronem zbóż, po zamarzniętych kałużach, po tym całym świecie różowym od słońca, jasnym i cichym... I tak dobrze pamiętała przeszłość, tak pamiętała... Drgnęła nagle, trzask jakichś wystrzałów zbudził się w jej duszy! Tak samo było to na wiosnę, tak samo roztopy we dnie, a przymrozki w nocy. W taki sam poranek przynieśli go jej prawie nieżywego... Pamięta jeszcze te pokrwawione jego szmaty!... W tym samym alkierzu chowała go i broniła przed śmier-