Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stada wron zrywały się co chwila z cerkwi, i okrążywszy całą wieś, powracały z przejmującem krakaniem. Od stacji zagrzmiała żołnierska śpiewka i przeszywały powietrze gwizdy lokomotywy. Na placu i w opłotkach grzmiało coraz głośniej. Ludność była strwożona. Niechętny pomruk wzbierał i bełkotał niby szum morza bijącego o brzegi. Błyskały przyczajone jadowite spojrzenia. Rwały się klątwy. Tu i owdzie już rozpuszczano języki, wymyślając na marnowanie czasu. Szczególniej kobiety dogadywały pod adresem Naczelnika, który z ganku, widny dla wszystkich, wciąż wydawał jakieś rozkazy strażnikom, ganiającym jak psy gończe. Czasami, jakby od niechcenia wodził surowym wzrokiem po ludziach — milknęły szepty, pokorniały spojrzenia i oblatywał strach, nawet kobiety zapominając języka, spoglądały lękliwie.
Zagruchotał baraban, wojsko rypiąc nogami aż się błoto otwierało, ruszyło z pod stacji, gdy pop, siwy brodacz i kudłaty, z brzuchem wysadzonym i ze złotym krzyżem na piersiach, zakrzyczał z bryczki stojącej pod domem, tak donośnie, że słychać było na całej wsi.
— Bracia prawosławni i katolicy! Idziecie łowić buntowszczyka! Nie darujcie żadnemu z tych sukinsynów, bo zbóje i złodzieje! Powstają przeciwko świętej osobie naszego cara! Mordują gubernatorów! Podpalają cerkwie i kościoły! Nawet przeciwko Panu Bogu podnoszą świętokradzkie ręce! Nieuznają żadnej wiary, nieuznają małżeństwa, nieuznają własności! Dla tych wściekłych psów niema nic świętego. I chcą nas wszystkich zaprzedać żydom, a ten, którego będziecie