Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Obława ruszy ze dniem! Trzeba mi już iść. — Próbował się podnieść.
— Trochę chleba przyniosłam na drogę — mówiła nieśmiało. Niech pana Jezus przeprowadzi szczęśliwie. Aż ją zatykało z radosnej ulgi, że nie potrzebuje go wypędzać.
— Zaraz pójdę. Macie mnie za zbója, rozbijającego po drodze? — Uśmiechnął się jak dziecko.
— Jarząoek powiadał, że pan tylu ludzi pozabijał, — usprawiedliwiała się lękliwie.
— Zabiłem takiego, który niewinnych ludzi kazał rozstrzeliwać i gnoił po więzieniach. — Oczy mu dziko rozbłysły i twarz oblekła się w głęboką powagę.
— To jak bywało kiedyś u nas na unji! Strzelali do opornych i zabijali. Rozumiem...
— Co tu robić? — myślał głośno — pokażę się, to mnie złapią. Trzeba przeczekać parę dni, póki nie ochłoną. Ale gdzie? Lasy i domy będą przetrząsać! Na waszym cmentarzu są murowane groby? Zauważyłem jakiś przy kapliczce.
— Są różnych dziedziców. — Nie pojmowała do czego zmierza.
— Tam mnie już szukać nie będą. Musicie mi dopomóc.
— W imię Ojca i Syna! W grobach chce się pan schować? Na cmentarzu?...
— Nie mam wyboru. Chory jestem, padnę gdzie po drodze, złapią mnie i powieszą. Muszę parę dni przeczekać, choćby w grobie. Niech że raz umarli pomogą żywym.