Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chciałam się trochę przejść... może być panu nie po drodze...
— Tam mi po drodze, gdzie pani każe... — prosił serdecznym tonem.
Auto stało w głębi ulicy, usiadła przy nim zażenowana i zarazem zadowolona.
— Gdzie pani chce, może nad jezioro?
Skinęła potakująco, uderzył w nią pęd powietrza pomimo szyby. Milczała.
Śnieg padał suchy i gęsty. Zamykano już sklepy, światła przygasały, coraz mniej ludzi snuło się po trotuarach, tylko auta, jak wielkie szare żuki przemykały nieustannie i na wszystkie strony. Gdzieś górą, huczały pociągi niedojrzane w białych, spływających tumanach.
Prześlizgiwał się ostrożnie jak wąż, kluczył spokojniejszemi stronami, aż dopadł parku Lincoln. Znaleźli się jakby w lesie zasypanym śniegami, na białych, puszystych drogach, w głuchej ciszy i pod obwisłemi pod okiścią drzewami. Po chwili zagrało im jezioro. Przystanęli nad wybrzeżem.
Potrzaskane zwały lodów piętrzyły się długim pasem. Wicher szamotał się z jeziorem. Fale z rykiem i pluskiem przewalały się całemi górami, biły o lodowe zwały, ciskały się ze wściekłem wyciem na brzegi i rozbite, zmiażdżone, powracały mrzeć z jękiem w głębinach. Bełkotliwy, niemilknący krzyk jeziora przejmował dreszczem. Wiatr wdzierał się do parku i jął otrząsać drzewa.
— Jedźmy dalej. Smutno tutaj i zimno.
Pomknęli aż do Eveston, nieskończenie długiemi avenues, tak zasypanemi śniegiem, że z pod białych drzew zaledwie mżyły światła i czerniały zarysy domów.